wtorek, 6 września 2011

Wolność w związku


Granice wolności w związku, Agnieszka Jucewicz
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53664,7879644,Granice_wolnosci_w_zwiazku.html

Wolność oznacza, że jestem z kimś dlatego, że chcę z nim być. Nie dlatego, że go potrzebuję, aby żyć - rozmowa z psychologiem, psychoterapeutą Andrzejem Wiśniewskim
Czy wolność w związku jest w ogóle możliwa?

Jest konieczna. Bez niej dojrzały związek nie jest możliwy. Ale to nie znaczy, że wszystko nam wolno.

Czego nie wolno?

Wolność w związku zakłada odpowiedzialność za partnera. Bez niej jest nihilizmem, egoizmem. Odpowiedzialność w języku par nazywa się lojalnością. Jeżeli wybieram tego oto człowieka, bo on jest dla mnie najpiękniejszy, najważniejszy, niepowtarzalny, to szanuję jego uczucia i potrzeby. Nie narażam go na stresy, dbam o niego, troszczę się.

To odpowiedzialność, a wolność?

Jestem z kimś dlatego, że tę osobę wybieram w wolny sposób, bez przymusu, bez nacisków. Nie dlatego, że jej potrzebuję do osiągnięcia jakichś celów. Mam wtedy szansę, że zostanę w podobny sposób wybrany przez mojego partnera.

Wielu ludzi nie wierzy, że mają wystarczająco atrakcyjne cechy, aby tak być wybranymi. Stąd w związkach tyle lęku i napięcia, które powodują, że ludzie usiłują przedstawić się jako inni niż są, próbują rozpaczliwie zaimponować otoczeniu. Stają się przez to sztuczni, pozbawieni indywidualności. Boją się zaistnieć w niepowtarzalny sposób.

W przekazie społecznym i kulturowym wolność często stawia się w opozycji do idei związku. Uważa się, że jest dla niego zagrożeniem. Mówi się, że podstawową sprawą, która ma łączyć ludzi, jest budowanie poczucia bezpieczeństwa, wzajemna opieka, zapewnianie nadszarpniętego w dzieciństwie poczucia wartości. Celem związku nie jest jednak zwiększanie naszego poczucia wartości. Jeśli nie mamy go w momencie zawierania umowy na bycie ze sobą, można je odbudowywać w trakcie psychoterapii. Poczucie wartości to stan, który powstaje bardzo wcześnie w relacjach z ważnymi ludźmi, najczęściej z rodzicami.

Natomiast partner nie może być naszym psychoterapeutą ani rodzicem. Może być nam miło i sympatycznie, możemy być dumni z tego, że ta właśnie osoba nas wybrała, ale jeżeli ludzie dobierają się dlatego, że spodziewają się, iż ta druga strona dostarczy im tych wszystkich uczuć i zaspokoi potrzeby, których nigdy nie dostali w życiu, to taki związek przeważnie kończy się klęską.

Dlaczego?

Jeżeli nie mam wystarczająco wysokiego poczucia wartości i ważności, to ciągle się boję, że mój partner odkryje, jaki jestem naprawdę, i odejdzie. Na świecie przecież jest dużo innych, przeważnie atrakcyjniejszych osób. Wystarczająco o tym zostałem przekonany w dzieciństwie. Ciągle wtedy słyszałem, jaki jestem beznadziejny, słaby, pozbawiony zalet, nie spełniam oczekiwań. W związku z tym do czego dążę? Żeby ograniczyć jego wolność. Żeby go przypisać do siebie, mieć nad nim władzę. A władzę w przestrzeni życia psychicznego osiąga się poprzez manipulacje polegające na wzbudzaniu poczucia winy, zagrożeniu odejściem, zagrożeniu wycofaniem miłości. Robię więc dokładnie to, czego doświadczyłem w dzieciństwie i młodości ze strony ważnych dla mnie ludzi - rodziców, nauczycieli

Wszędzie tam, gdzie w partnerskie relacje wkracza forma władzy czy nadmiernej kontroli, niknie piękno. Ludzie stają się smutni, pozbawieni nadziei, nieważni dla siebie i innych, przestraszeni. Powiem za Bogdanem de Barbaro - tyle miłości, ile wolności.

Są jednak pewne etapy w życiu związku, gdy ta wolność jest ograniczona. Np. kiedy są małe dzieci. Wtedy po to, żeby realizować swoje pragnienia, muszę poprosić partnera, żeby przejął część moich obowiązków, często kosztem swojej wolności.

No i w czym problem?

W tym, że on może odmówić. I często ta odmowa wydaje się racjonalna. Np. chcę iść na dodatkowe studia, ale mam dwójkę malutkich dzieci. To oznacza, że w weekendy po tygodniu pracy mąż musi sam zająć się dziećmi. Ma prawo powiedzieć 'nie' albo 'za kilka lat'.

To koniec z miłością.

Jeżeli partner nie stara się wychodzić naprzeciw moim potrzebom, nie cieszy się z tego, że chcę się rozwijać, realizować marzenia, to co to za związek? Jeśli odmawia zaangażowania w moje sprawy albo mówi: 'Dobrze, ale za trzy lata', to zajmuje pozycję sprawującego władzę lub roszczącego sobie do niej pretensje, który daje sobie prawo stawiania warunków decydujących o jakości mojego życia. To budzi sprzeciw i bunt i związek wchodzi w kryzys, bo ludzie przestają ze sobą rozmawiać - szykują armaty.

A jaka reakcja byłaby dowodem na to, że ten związek dobrze funkcjonuje?

Mnie by cieszyło, że moja żona chce studiować, że chce coś robić dla siebie, bo to oznacza, że ona chce też zrobić coś dla mnie. Bo te jej studia wnoszą ważną jakość do naszego związku. Musielibyśmy się wspólnie zastanowić, jak to zrobić. To wymaga ustaleń, negocjacji, dobrej woli, umiejętności dawania prezentów

I poświęcenia?

Nie lubię tego słowa. Ciężko mi się słucha takich opowieści o poświęcaniu się, o tej martyrologii związkowej, o tym pragnieniu, aby partner odwdzięczył się tym samym i udowodnił, że kocha. Trudno mi się słucha o tym, że: 'Ja nie mogę czegoś zrobić, bo on się nie zgadza', albo o tym, że: 'Tysiące obowiązków uniemożliwiają mi zrobienie tego czy tamtego'. Mam takich opowieści mnóstwo w gabinecie i odnoszę wrażenie, że ludzie unikają w ten sposób mówienia o trudnych uczuciach, zranieniach, potrzebach bliskości, a przede wszystkim silnie przeżywanej złości. Nie mówią o rzeczywistości takiej, jaka jest, tylko używają różnych sytuacji, zadań do prowadzenia ze sobą wojny. Te wyliczanki, kto więcej pracuje, kto więcej zajmuje się domem, kto więcej daje, a jeszcze te targi o pieniądze To są wszystko żetony w pewnej grze

W grze o co?

O poczucie wartości, o docenienie. Zdobycie odrobiny uczuć, głasków. Dla mnie to jest obraz poważnego kryzysu w parze.

Może te wyliczanki to są nieudolne próby dążenia do kompromisu?

Z tym tak popularnym obecnie kompromisem to jest bardzo trudna sprawa. Bo on przeważnie jest tak zwanym zgniłym kompromisem. Jest sytuacją, kiedy żadna ze stron nie jest zadowolona. Niby coś każdy daje, z czegoś rezygnuje, bilans wydaje się wyrównany, ale szczęścia w oczach uczestników negocjacji nie widać. Zwłaszcza na dłuższą metę.

To do czego partnerzy powinni dążyć?

Powinni dawać sobie prezenty i przyjmować prezenty i konfrontować się ze sobą. Jak ktoś chce być w związku, to musi posiadać umiejętność zrobienia czegoś dla swojego partnera, nawet jeśli nie ma na to ochoty. A ten partner ma obowiązek powiedzieć: 'Dziękuję', a nie mówić: 'Bez łaski'. Ale nie ma obowiązku odwdzięczania się takim samym prezentem. Bo na tym polega istota prezentu - daję, ale nie po to, żeby coś dostać. Jak się zaczyna taka wymiana coś za coś, to w związku ginie spontaniczność, radość, zaufanie, a zaczyna się ciężki obowiązek i patrzenie, czy jestem tak samo traktowany, jak ja traktuję. Pojawiają się pierwsze sygnały rodzącej się martyrologii. Ale w związku zdarzają się też sytuacje, kiedy chcę coś zrobić dla siebie wbrew temu, co chciałby partner...

Wtedy często musimy się zmierzyć z jego sprzeciwem i złością.

Możliwe. Ale w związku umiejętność konfrontowania się jest tak samo ważna jak dbanie o partnera. A czasami jest wręcz tym samym! Jednak takie rzeczy trzeba umieć przeprowadzić. Trzeba umieć powiedzieć: 'Rozumiem, że nie chce ci się siedzieć z dzieckiem, ale ja chciałam się dzisiaj spotkać z koleżanką'. 'Rozumiem, że nie jesteś zadowolona, że dzisiaj po pracy chcę iść na mecz, ale mi na tym zależy'. Kiedy chcemy przeforsować swoje plany i potrafimy jednocześnie dostrzec negatywne uczucia partnera i zaopiekować się nimi, przeważnie burze nie są długotrwałe i zajadłe.

Kiedy ludzie dobrze ze sobą żyją, to się naczynia same zmywają. Rzadko ktoś po obiedzie pyta: 'Czyja dzisiaj kolej? Ja przecież robię to zawsze!'.

A zna pan takie związki?

Niewiele ich jest, ale są.

I z czego to wynika, że u nich 'naczynia się zmywają same'?

Z tego, że cenią swoją niezależność, dają sobie dużo wolności. Szanują uczucia partnera, nie oceniają go pod byle pretekstem. Dostrzegają swoją wzajemną wyjątkowość. Potrafią bez lęku powiedzieć do siebie: 'Chcę z tobą być, chociaż wcale nie jesteś mi potrzebny, aby żyć. Będzie mi ciężko, przykro, ale dam sobie radę, gdyby twoje uczucia się skończyły'. Wtedy czują się wolni, wybrani, są spontaniczni, akceptują swoje braki i ograniczenia. Uważam, że zdania, które przytoczyłem przed chwilą, to największy komplement, jaki można powiedzieć drugiej osobie. Przecież one mówią, że jest jedyna i niepowtarzalna!!!

Co oznacza to 'nie potrzebuję cię'?

To, że ja nie potrzebuję obsługi i potwierdzenia w ten sposób mojej wartości. Nie potrzebuję poświęceń. Nie potrzebuję, żebyś mi gotowała, sprzątała, zabiegała o mój dobry nastrój. Chcę, żebyś wierzyła, że jest w tobie to coś, co jest cenniejsze niż to wszystko, i dla tego czegoś chcę właśnie z tobą być.

Niestety, ta metafora potrzebności czy też taka narracja związkowa, która opiera się na tej potrzebności, tej wymianie towarowej, kompromisach, w wyniku których ludzie, zamiast pojechać nad morze albo w góry, lądują w Kielcach i są niezadowoleni, jest jakimś przekleństwem zatruwającym nasze umysły. Ciągle słyszę i widzę nieporadne próby przeprowadzenia umów społecznych, tworzenia kontraktów rodzinnych, gdzie stoi czarno na białym: ty wyprowadzasz psa, ja idę po zakupy, ty odprowadzasz dzieci, ja myję wannę - i tak dalej aż do potężnej awantury wywołanej ciągle powracającym poczuciem, że znowu zostałem wykorzystany. A przecież związek, miłość, jak stoi napisane w Biblii, jest po to, żeby ludzie czuli się w nim wolni. Ale oczywiście ludzie się boją tej wolności.

Bo?

Bo jak dam partnerowi wolność, to on zaraz pryśnie, bo nie wierzę, że można ze mną być. Dobre związki przeważnie mają ci ludzie, którzy czują się dobrze sami ze sobą. Czują, że życie ma sens, że mają różne kłopoty, ale potrafią z nich wychodzić. Są niezależni. Potrafią przekraczać jakieś wygórowane czy nadmierne oczekiwania środowiskowe. Jeżeli tak nie jest, to trzeba coś zacząć ze sobą robić. Ja bym sugerował psychoterapię. Ale większość ludzi zamyka się w poczuciu krzywdy i odrzucenia. Uważają, że świat jest zły, nikt ich nie kocha, nie akceptuje, nie ceni. I wtedy stają się bezradni wobec życia. Bo nic nie można zrobić, kiedy świat jest straszny. Można tylko czekać, aż się zmieni - a świat się oczywiście nie zmienia.

Dopiero kiedy uznamy, że to my mamy kłopot w relacjach ze światem, możemy coś zacząć robić - pójść na terapię, spotkać innych ludzi, zapytać ich o opinię, rozpocząć trudne rozmowy, których dotychczas się baliśmy. Wtedy pojawia się możliwość zmian. Odzyskujemy siły, powoli wraca poczucie, że coś jesteśmy warci, że ktoś może zaryzykuje bycie z nami bez naszego podporządkowania się, stajemy się bardziej spontaniczni. Wtedy - pofantazjuję trochę - rodzi się największy skarb, jaki mamy dla naszych partnerów: zaakceptowana kobiecość i zaakceptowana męskość. Takim osobom nie można się oprzeć. Nawet kiedy mają jakieś niedoskonałości!

Co ma zrobić ktoś, kto wiąże się z partnerem niepewnym siebie, pełnym lęku wobec świata?

Dojrzali ludzie rzadko wiążą się z takimi osobami. Natomiast we wszystkich związkach zdarzają się sytuacje kryzysowe, kiedy ktoś wpada w depresję czy obniża się jego samoocena. Wtedy należy poczekać na swojego partnera, dać mu możliwość wyjścia z takiej sytuacji. Ale związek nie może stać się terapią czy też sytuacją, kiedy ktoś pod postacią męża gra rolę ojca albo pod postacią żony - rolę matki.

A jeśli ten stan się przedłuża...

To mamy żądać, żeby partner coś ze sobą zrobił. Bo naszym obowiązkiem jest także stawianie warunków. Zwłaszcza kobiety mają stawiać warunki mężczyznom. Jeśli nie formułują swoich oczekiwań, nie manifestują niezadowolenia, to wtedy mężczyźni odchodzą. Kobiety muszą przekraczać taki społeczny stereotyp, który mówi, że kochać kogoś to znaczy się poświęcić. Może on się trochę zmienia w ostatnich czasach, ale nadal jest bardzo popularny i jest wiele kobiet, które mimo że na zewnątrz się wyemancypowały, same się utrzymują, zajmują wysokie stanowiska, to w ich duszy drzemie przekonanie, że być z kimś oznacza poświęcić się.

Jak można przekroczyć ten stereotyp?

Zależy, jaką ten model poświęcenia ma siłę. Jeżeli np. kobieta pochodzi z rodziny, w której jeden z rodziców był uzależniony od jakiejś chemii i tego drugiego rodzica trzeba było wspierać, to bez terapii bardzo trudno to zmienić. Ale oprócz terapii są inne formy rozwojowych doświadczeń - grupy otwarcia, na których ludzie mogą przyjrzeć się temu, jak budują relacje, jak się komunikują, konfrontują, w jakich rolach występują. Są specjalne grupy wsparcia tylko dla kobiet. Jakieś mądre feministyczne stowarzyszenia, które nie budują podwalin świata na walce z mężczyznami. Bo to też mnie zastanawia, jak można wejść w związek z głową pełną pomysłów, że z kobietami lub mężczyznami trzeba walczyć, że jak tylko spuszczę swojego partnera z oka, to on wygra ze mną, zrani mnie, zamieni w służącego czy służącą. To jest jakiś nonsens.

Kobiety są skłonne do poświęceń, a mężczyźni często mówią, że w związku się duszą. Duszą się?

Poczucie duszenia się oznacza, że albo my pozwalamy się dusić, albo sami siebie dusimy. Jeżeli mam poczucie, że mój partner mnie dusi, to przeważnie znaczy, że się nie bronię, nie umiem stawiać granic, nie mówię, że się na coś nie zgadzam, a jeśli sam się duszę, to znaczy, że sam sobie nie pozwalam na wyrażenie niezadowolenia, złości, pretensji.

Dlatego jeśli ktoś przychodzi do mnie i mówi: 'Moja żona zrobiła ze mnie pantoflarza', to ja odpowiadam: 'Proszę powiedzieć tak: »Pozwoliłem żonie zrobić ze mnie pantoflarza «'. Albo zamiast 'Mój mąż zrobił ze mnie służącą' - 'Pozwoliłam mężowi zrobić z siebie służącą'.

Dlaczego na to pozwalamy?

Bo jesteśmy wychowywani w micie, że miłość to uległość. Czasami nam się wydaje, że jeśli spełnimy oczekiwania partnera, to on odpłaci nam tym samym, że jeśli nie powiemy mu, że coś nam się w jego zachowaniu nie podoba, to i on potraktuje nas łagodnie. A tymczasem stanowczość w związku jest czymś bardzo cennym. Najbardziej w cenie na rynku są mężczyźni, którzy potrafią być i stanowczy, i ciepli. To się nie wyklucza. Najcenniejsze na rynku są kobiety, które są stanowcze i delikatne. Mają wybór, mogą zachowywać się różnie.

Czy jak już posiądziemy umiejętność konfrontowania się, to nie pojawia się ryzyko, że związek zamieni się w poligon?

A dlaczego ma się tak stać? Kiedy mówię do żony: 'W przyszły weekend chcę pojechać na Mazury, na żagle', a żona mówi: 'A ja chciałam iść z tobą do kina', ja mówię: 'Przykro mi, ale podjąłem decyzję, że pojadę na Mazury'. Jeśli ona się poczuje odrzucona, skrzywdzona i myśli: 'No to ja mu następnym razem pokażę' - no to co z tym związkiem? Coś jest nie tak.

Ale ona może odpowiedzieć też: 'Przykro mi, że nie pójdziemy do kina, ale rozumiem, że ten wyjazd jest dla ciebie ważny'. To ja rosnę! Mówię sobie: 'Boże, jaką ja mam wspaniałą kobietę!'. A ona myśli: 'Jakiego mam wspaniałego faceta, że potrafi mi o tym powiedzieć i docenić to, co dla niego robię'. Jeśli ludzie potrafią sobie zakomunikować, że czują się jakoś skrzywdzeni, że mają pretensję, że ich oczekiwania nie są spełnione, i to nie dyskwalifikuje związku oraz partnera, to mają skarb!

Dlaczego konfrontacja tak źle nam się kojarzy?

Bo w opinii społecznej konfrontować się oznacza robić komuś krzywdę, a tak naprawdę konfrontować się to również znaczy o ludzi dbać. Bo jeżeli ja nie powiem bliskiej mi osobie, co ja sądzę o jej zachowaniu, jakie to budzi we mnie uczucia, to wtedy ją krzywdzę. Jeżeli pani ma kumpla, przyjaciółkę i oni zaczynają robić jakieś rzeczy, które się pani nie podobają, które psują ich relacje ze światem, a pani milczy, to taka przyjaźń jest funta kłaków warta. Konfrontacja, czyli niezgadzanie się z przyjacielem, z jego poglądami czy mówienie o rzeczach niezgodnych z jego oczekiwaniami, to jest wyraz największej troski.

Z jakich powodów jeszcze niezależność partnera może budzić nasz niepokój, złość?

Najczęściej złościmy się na ludzi, którzy zachowują się w taki sposób, jakiego my nie akceptujemy u siebie. Dlatego tak ważne jest, żeby ludzie pozwalali sobie na doświadczanie i wyrażanie różnych stanów wewnętrznych, żeby mieli taką wewnętrzną 'dialogowość'.

Podam przykład. Jeżeli silny, a raczej pseudosilny tatuś nakrzyczy na synka, który płacze: 'Nie mazgaj się!', to najprawdopodobniej ten płaczący synek obudził w nim obszar, którego on dawno nie odwiedzał, czyli niepokój, lęk, bezradność. Tatuś musi więc nakrzyczeć na synka, żeby mieć poczucie, że nadal jest silny.

W związkach też tak często jest. Jeżeli mężczyźni nie mają kontaktu ze swoją słabością, to nie potrafią przyjąć kobiet z ich słabością, jeżeli kobiety nie mają kontaktu ze swoją siłą, to nie potrafią przyjąć mężczyzny z jego siłą. W ten sposób bardzo cenne dla związku uczucia mogą stać się dla niego zagrożeniem.

I jeżeli ktoś nie ma kontaktu ze swoją niezależnością, to nie potrafi się pogodzić z niezależnością partnera...

Święte słowa.

Z czego się bierze poczucie niezależności, podmiotowości?

To się tworzy w ważnych relacjach z ludźmi, najczęściej z rodzicami, którzy pozwalają nam być i silnymi, i słabymi. Kiedy nie wycofują swoich uczuć czy dobrej oceny, gdy dziecko płacze albo się stawia i wyraża swoją złość lub niezadowolenie.

Mam taki przykład. Dziecko bawi się w piaskownicy z innymi dziećmi. W pewnej chwili dostaje od kogoś w głowę łopatką i biegnie z płaczem do mamy. Mama może się zachować tak: przytuli, pogłaszcze i odprowadzi z powrotem. Dziecko dostaje wtedy bezcenny komunikat, że jest akceptowane i kiedy płacze, i kiedy jest silne. Inna mama powie: 'No co, nie poradzisz sobie?!'. Dziecko otrzymuje wówczas komunikat, że może być przyjęte tylko wtedy, kiedy jest silne. Jeszcze inna powie: 'Idziemy stąd, bo to nie jest dobre miejsce'. Takie dziecko otrzymuje komunikat, że tylko mama go ochroni.

Pierwsze doświadczenie jest integrujące, buduje poczucie wartości i podmiotowości, bo ważny człowiek w moim życiu akceptuje różne moje doświadczenia. Uczucie, które otrzymuję, nie zależy od tego, jak się zachowuję, jest wielkością stałą. Niestety, ogromna większość rodziców, przeważnie ze względu na własne doświadczenia ze swoimi rodzicami, ma trudność z byciem w takiej sytuacji. Jeżeli akceptujemy dziecko tylko w określonych sytuacjach, np. wtedy, kiedy walczy o swoje, a w innych nie, to powstaje w nim przekonanie, że jest kochane w sposób warunkowy. Jeżeli to się powtarza, to tak samo jest w dorosłym życiu. Wydaje się nam, że możemy być kochani tylko wtedy, gdy na miłość zasłużymy podporządkowaniem, realizacją oczekiwań, niewyrażaniem złości i niezadowolenia.

A skąd w dorosłej osobie przekonanie, że związek jest od tego, żeby się w nim schronić, a partner ma się mną opiekować?

Jeżeli mama zabrała dziecko z tej piaskownicy i powiedziała: 'Świat jest groźny, tylko mama jest w stanie cię zrozumieć', to jak ta osoba ma potem być niezależna, wolna, samodzielna? Ona będzie już zawsze szukała takich kontaktów, w których ktoś ją z tych różnych piaskownic życiowych zabierze. Bo ludzie wprawdzie tęsknią za tym, aby otrzymać ważne uczucia, zostać wybranym przez atrakcyjnego partnera, zyskać potwierdzenie swojej atrakcyjności, ale jak to już dostają, to uciekają. Boją się spełnienia marzeń i głęboko czasami ukrytych pragnień

Nie rozumiem.

W psychologii jest taki termin jak 'powtarzanie traumy'. Proces ten polega na tym, że jeśli w dzieciństwie doświadczyliśmy jakichś trudnych sytuacji, to będziemy mieć tendencję, żeby w dorosłych związkach organizować sobie sytuację podobną. Np. wszystkim się wydaje, że dzieci wychowane w domu dziecka tęsknią do tego, żeby wziąć je na kolana i przytulić, ale jeśli by pani spróbowała wziąć takie dziecko na kolana lub objąć dorosłego człowieka po takich doświadczeniach, to on zesztywnieje i ucieknie, mimo że gdzieś tam do bliskości i akceptacji tęskni. W życiu przedkładamy to, co jest bezpieczne, nad to, co jest rozwojowe. W tym wypadku bezpieczne jest przeżywanie uczucia odrzucenia czy doświadczenie samotności.

Bezpieczne, bo znane?

Tak. W związkach widać, jak partnerzy próbują wpasować siebie nawzajem do znanych sobie wzorców, głównie tych wyniesionych z domu. Jeśli np. rodzice stosowali przemoc, to ich dzieci w dorosłym życiu mogą tak organizować sytuacje z ważnymi dla siebie osobami, żeby doświadczać złego, często nierespektującego ich godności zachowania. Co oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia okazywanej im przemocy. Jeśli ojciec był dyktatorem, satrapą, to możemy dążyć do tego, aby w relacjach z mężem wytworzyła się relacja podległości i zależności. Jeżeli matka była osobą nadopiekuńczą, kontrolującą, to dążymy do tego, żeby nasze żony zachowywały się tak jak ona. To jest tendencja nieświadoma, ale rujnuje wiele związków.

A czy jeżeli ktoś realizuje swoje potrzeby bez oglądania się na partnera, to nie wynika to przypadkiem z lęku przed zaangażowaniem?

Bywa tak, że ważni dla nas ludzie zbytnio nas kontrolowali lub nadmiernie się nami opiekowali. Takie zachowania często nie mają nic wspólnego z miłością. To subtelne formy pozbawiania wolności. Ludzie, którzy tego traktowania doświadczyli, mogą bać się, że miłość, bliskość to w gruncie rzeczy podporządkowanie. Dlatego często tęsknią za akceptacją i intymnością, ale jej się boją. Na marginesie warto powiedzieć, że wszyscy tyrani, dyktatorzy, i mali, i duzi, którzy tak uparcie dążą do całkowitej władzy, głęboko w duszy przeżywają silny lęk. Strach przed odrzuceniem, detronizacją skazującą na nic nieznaczące życie. Ktoś, kto nie wierzy, że można go kochać takiego, jaki jest, dąży do kontroli. Ale władza nie karmi. Może dać poczucie, że kogoś mam, kontroluję go, narzucam mu swoją wolę, ale on jest martwy, nic od niego nie dostanę w odruchu miłości czy choćby dobrej woli. Muszę wszystko wymusić strachem, a taki podarunek nie rozwija. Nie zawiera w sobie bezcennego przekazu, że został zrobiony w efekcie wolnego wyboru. Władza jest substytutem miłości, ale nie pozwala tak jak ona ludziom rosnąć

I co z takim związkiem?

Są takie związki, w których ludzie boją się samotności i żyją tak obok siebie we wzajemnej wrogości, sfrustrowani, rozżaleni. Czasami dorabiają do tego wątpliwą ideologię pod tytułem 'musimy wychować dzieci'.

Jest szansa na reanimację takiego układu?

Musi się zdarzyć jakaś sytuacja krytyczna, która go zdestabilizuje. Ludzie dążą do zmiany wtedy, kiedy zdarzy się jakaś zdrada albo ktoś zachoruje. Próbują wówczas szukać pomocy, próbują popatrzeć inaczej na siebie. Nagle okazuje się, że pękają jakieś stereotypy na temat drugiego człowieka, że nie jest on taki straszny, coś nam potrafi bezinteresownie ofiarować, ma ludzkie uczucia, czegoś ważnego od nas chce.

Często dzieci stają się delegatami takich rodzin - przestają się uczyć, sprawiają kłopoty wychowawcze i przyprowadzają swoich rodziców po pomoc. Psychoterapeuci muszą wtedy zauważyć, że akurat w tym przypadku dziecko jest tylko wysłannikiem systemu rodzinnego, który ma problem, a kłopot leży gdzie indziej.

Czy to znaczy, że jeśli chcemy uratować kiepski związek, to warto mu zafundować kryzys?

Nie ma dobrych związków bez kryzysów i tych dużych, i tych małych. Jeśli ludzie w związku chronią się za wszelką cenę przed kryzysami, to właśnie wtedy pracują na rzecz jego rozpadu. Wartością jest umiejętność wychodzenia z kryzysów, z różnicy oczekiwań, zdań, a nie unikanie trudnych sytuacji. W związku nie można się nie ranić. Każda odmowa, niespełnienie oczekiwań, odmienne zdanie, atak zazdrości, odreagowana na partnerze wściekłość, nie mówiąc już o zdradzie, zagrożeniu odejściem, to ciągłe wzajemne ranienie się. Trzeba o tym wiedzieć i dbać o uczucia partnera.

5 komentarzy:

  1. Wszystkie te ; mądre słowa, ;które zamieściła Pani na blogu odbieram jak przysłowiową ;gwiazdkę z nieba;[tego mi było trzeba w tym momencie -coraz bardziej wierzę w OPATRZNOŚĆ .Na razie tylko tyle jestem w stanie napisać.Dzięki serdeczne.Pozdrawiam.Ewa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Porażająco mądre, do czytania znowu, znowu i znowu.
    I żeby choc troszeczkę udało się wprowadzić we własne zachowania :)
    M.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciesze się że się przydały,zdrowego rozsądku nigdy za wiele. Ja będąc 25 lat związku,lubię czytać o tym jak sobie poradziłam :) albo jak nie poradziłam :( Niewątpliwie OPATRZNOŚĆ też zadziałała :)Wszystko w swoim czasie zakończyło się pomyślnie. Miałam okazję kiedyś poznać pana Andrzeja osobiście, dlatego pokazałam ten artykuł. Polecam jak najbardziej.

    OdpowiedzUsuń
  4. niby proste a jednak trudne w życiu...
    Życzę wielu pięknych wspólnych chwil!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciągle wracam do tego artykułu,faktem jest ,że ;zdroworozsądkowe;podejście do problemów jest najlepszą metodą ;na wszystko;Tylko dlaczego u ludzi tak mało ;zdrowego rozsądku;? Te mądre słowa Pana Andzeja powinny być codziennością w każdym ;domu;a także w szkole.Zdrowe zasady współżycia między ludżmi są oczywistością,ale na codzień wiele ludzi łamie je bez żadnego usprawiedliwienia i kary/i to jest bardzo smutne/Wielkie dzięki dla Pani za umieszczenie artykułu .Dziwi mnie tak znikoma ilość komentarzy.Pozdrawiam -Ewa.

    OdpowiedzUsuń